Też macie czasem takie dni, że po prostu musicie zjeść pizzę (DUŻO PIZZY) i nie powstrzymuje was przed tym nawet fakt, że 50 minut ćwiczeń i zrywanie się o 9 nad ranem, żeby "POBIEGAĆ" co kończy się jak zawsze (naprawdę, JESTEM W FORMIE MOJEGO ŻYCIA, a mimo wszystko po pięciu minutach biegu czuję się, no, w sumie się NIE CZUJĘ), hm, nie biegnięciem pójdzie na marne? Powinnam być teraz na ostatniej prostej jeśli chodzi o pisanie eseju, jestem na poziomie 560/2000. Mam wymówkę - anoreksja nie jest zbyt przyjemnym tematem do pisania i przez większość dni skutecznie obniża mój apetyt. NIE W PIĄTKI!
No ale do rzeczy:
Pizza East Portobello jest młodszą siostrą Pizzy East Shoreditch - stąd idiotyczna nazwa, bo położona jest nie we wschodnim, a w zachodnim Londynie. Przy okazji - dwie stacje metra ode mnie. Kiedy zobaczyłam słowa "Pizza" i "Portobello" obok siebie od razu wiedziałam, że muuszę tam iść.
Focie poglądowe Portobello:
Jako, że jest dość późno, a ja powinnam robić teraz coś zupełnie innego (SPAĆ) to tym razem nie będę was zamęczać (zawsze się tak pisze na blogach, żeby wszyscy mówili "HIHI NIE ZAMĘCZASZ NAS") górą tekstu. Krótko, plusy i minusy.
PLUSY:
+Pizza - jedna z lepszych jaką jadłam w Londynie. Nie umywa się co prawda do tej z Santa Maria, ale jest świetna - wilgotna (choć nie za bardzo) od dobrej oliwy i bardzo wyrazista w smaku (mały znawca)
+Wystrój - jest naprawdę bardzo w "moim" stylu - czysto, jasno i prosto.
+Menu - oprócz Pizzy są tu też inne dania z wood oven, ale nie jest ono jakoś specjalnie "przeładowane" (to jest dla mnie zaletą tylko w NAJTAŃSZEJ I NAJLEPSZEJ Włoskiej restauracji koło mojego domu. Aż mam ochotę :()
MINUSY
-Obsługa jest strasznie chaotyczna, co nie zmienia faktu, że dość miła - piszę "dość", bo obsługiwało nas łącznie około czterech osób, niektóre fajniejsze, niektóre mniej (nie uważam rzucania przede mnie karty deserów bez słowa za miły gest, raczej za coś, co sprawi, że mam poczucie obowiązku coś wziąć, TRAFIŁO NA DZIEWCZYNĘ PISZĄCA ESEJ O ANOREKSJI). A przystawka - chleb czosnkowy, przyszła w tym samym czasie co danie główne, musiałam więc go jeść patrząc się na moją stygnącą pizzę.
-Ceny - no cóż, to Londyn. W każdej restauracji udaje nam się za dwie osoby zapłacić NAJMNIEJ 20 funtów + rachunek, ale w przypadku pizzy według mnie nie należy silić się na zawyżanie cen - ok, mi podobało się to, że mozzarelli na mojej prawie nie było, ale nie każdy musi być z tego aż tak zadowolony.
Mimo tego - polecam kiedyś wpaść! Ja wybiorę się na pewno na ich śniadania - mają owsiankę z gruszkami i orzechami pekan!
PIZZA EAST PORTOBELLO
310 Portobello Road
w10 5TA London
piątek, 9 marca 2012
niedziela, 12 lutego 2012
Wypoczywanie po walencku
Długo nic nie pisałem, bo szkoła, zimno i ogólnie ciężkie hiszpańskie
życie mnie przytłaczało. Przede wszystkim to skandal, że nigdy w życiu
nie marzłem bardziej niż podczas zimy w Walencji - najcieplejszym
miejscu w Hiszpanii. Naprawdę, nie polecam mieszkań bez ogrzewania i z
oknami w postaci przesuwanych szybek jak w babcinych kredensach. Do tego
szkoła, do której naprawdę się trzeba uczyć (zwłaszcza jak równolegle z
termodynamiką trzeba się uczyć hiszpańskiego, żeby to zrozumieć).
Ostatecznie więc, jako umęczony życiem, wybrałem się na wypoczynkową
wyprawę dla starych ludzi - do pobliskiego parku, który roztacza się
wokół jeziora La Albufera.
Do samego parku dostać się banalnie prosto - autobusem za 1,35 euro. Problem pojawia się tylko przy wysiadce, bo trzeba panu powiedzieć wcześniej, że się wysiada a skąd wiedzieć przed przystankiem, że jest przystanek tu, a nie dalej? Trudna sprawa. Udało się jednak wysiąść w jakimś miasteczku wewnątrz parku. Tutaj szok - poza sezonem, kiedy przyjeżdżają tam turyści - miasteczko praktycznie nie żyje. Uciekłem więc czym prędzej na plażę i spacerując nią w kierunku najsłynniejszej części Albufery - wielkiego jeziora - starałem się nie odwracać, żeby nie pożarły mnie potwory z opuszczonych bloków.
Gdy już człowiek oddali się od takich miejsc strachu, można podziwiać wydmy, plaże, roślinki, zwierzęta. Nie trzeba być Hiszpanem, żeby wiedzieć, że plaże na południe od Walencji to jedne z najpiękniejszych na całym półwyspie iberyjskim. Ciągną się właściwie od wyjazdu z tego miasta przez Alicante, do Malagi i może jeszcze dalej. Te w samym parku narodowym polecam szczególnie, bo nie ma tu praktycznie w ogóle ludzi (no ok, ja byłem tam wczoraj, czyli w lutym, ale wiem, że i w lipcu to się nie zmienia), a na dodatek jest ładnie, piaszczysto, słonecznie i w ogóle cud-miód!
Zaraz za plażami znajdują się oczywiście wydmy z milionem roślin i zwierząt (nie mam zdjęć, ale musicie mi uwierzyć, że są tam dziesiątki królików). W oddali widać Walencję, co pokazuje jak bliziutko jest z centrum miasta, które jeszcze do niedawna było uważane za totalnie przemysłowy region kraju, który omijano szerokim łukiem.
Gdy już się przejdzie setki metrów bezludną plażą, można wejść na edukacyjno-krajoznawczą ścieżkę jakich wiele w parku i odpocząć trochę od wiatru i rażącego słońca. Ta, którą ja wybrałem jest wyłożona drewnem i prowadzi przez lasy, wśród palm i wzdłuż rzek.
Takimi ścieżkami, przez które przebiegają wspomniane króliki i miliony małych ptaków, docieramy do samej La Albufery - największego w Hiszpanii lagunowego jeziora. Tu nie będzie zachwytów - jezioro jak jezioro. Można się przepłynąć łódką za kilkanaście euro, ale mam pewne wątpliwości co do atrakcyjności takiej przejażdżki (przepływki?). Z ciekawostek - to największe zagłębie ryżowe w całej Hiszpanii, produkuje się tu ziarenka, które trafiają na stoły każdej szanującej się walenckiej rodziny. Co jakieś dwieście metrów, przy brzegu stoi mały biały domek, a przy nim sieci, na których odpoczywają ptaki. Ponoć można obaczyć tu flamingi, ale mi się nie udało.
Jeżeli ktoś będzie więc kiedyś starym człowiekiem w Walencji - polecam Albuferę. Przede wszystkim dla plaż, ale też królików, ptaków i łódek. W sumie na plażę można się też wybrać będąc młodszym. Buzi.
piątek, 10 lutego 2012
HAPPY KITCHEN
Milion lat temu (właściwie: w zeszłym roku), kiedy spytałam się Was jakie miejsca chcielibyście widzieć na blogu, ktoś napisał, żebym pokazała coś "hipsterskiego". Życzenie spełnione! Bo jak inaczej można nazwać kawiarnię (a raczej "stołówkę"), która:
a) Położona jest w lokalu pod torami stacji kolejowej London Fields we wschodnim Londynie
b) Serwuje wyłącznie wegańskie, organicznie dania bez gluten i cukru (wszystko słodzone jest syropem owocowym) tworzone ze składników (w miarę możliwości) kupowanych od lokalnych hodowców?
To właśnie Happy Kitchen - położone w dzielnicy Hackney miejsce serwujące nie tylko lunche i obiady, ale też (ponoć) najzdrowsze i najmniej kaloryczne wypieki w całym Londynie!
To, że okolica jest modna można poznać po tym, że sąsiadem Happy Kitchen jest równie organiczne, ekologiczne i zdrowe E5 BAKEHOUSE.
Happy Kitchen to nie tylko stołówka, ale też delikatesy, gdzie można zaopatrzyć się w orzechy, ręcznie robioną granolę czy pozbawione glutenu i cukru brownies. Filozofią, która przyświeca założycielkom - przyjaciółkom od dziecka, jest bowiem zdrowe jedzenie dostępne dla każdego. W Happy Kitchen odbywają się więc również warsztaty gotowania i pieczenia czy wykłady o zdrowym stylu życia dla dzieci z pobliskich szkół.
Choć dań, napojów i słodyczy wydaje się na pozór mało, my spędziliśmy baardzo dużo czasu zastanawiając się co wybrać - wszystko wygląda tak samo dobrze, brzmi tak samo zdrowo i zachęca dość rozsądnymi cenami. Żałowaliśmy, że nie odwiedziliśmy Happy Kitchen w weekendy, kiedy kupić tam można naleśniki, ale z drugiej strony, żeby załapać się na coś ciepłego do jedzenia trzeba tu być ponoć jak najwcześniej i to w dzień powszedni.
W końcu zdecydowaliśmy się na zupę ze słodkich ziemniaków i pora, raspberry bakewell (ah, ten moj angielski) i domową lemoniadę. Wszystko było pyyycha (jak widać na zdjęciu nr 1), a w to, że ciastka robione są bez mąki i cukru naprawdę trudno uwierzyć.
Choć takie miejsca bywają zazwyczaj średnio, hm, przyjazne dla zwykłych śmiertelników (w torbie miałam trójpak zdecydowanie niewegańskich kinder bueno) to atmosfera w Happy Kitchen jest zdecydowanie miła (ZROBIŁAM MILION ZDJĘĆ, TO DOBRY DOWÓD) - ludzie przychodzą tu ze swoimi pieskami i dziecmi (hahaha, kolejność przypadkowa, dzieci było więcej niż piesków),których (dzieci, nie pieskow) rysunki można podziwiać na jednej ze ścian. Jeśli chcemy się dowiedzieć co można robić w Hackney albo kto najlepiej namaluje dla nas portret naszego domowego zwierzątka to to również dobre miejsce do zaczerpnięcia informacji. Ogólnie - polecam! (piękna końcówka)
HAPPY KITCHEN
393 Mentmore Terrace
E8 3PH
LONDON
a) Położona jest w lokalu pod torami stacji kolejowej London Fields we wschodnim Londynie
b) Serwuje wyłącznie wegańskie, organicznie dania bez gluten i cukru (wszystko słodzone jest syropem owocowym) tworzone ze składników (w miarę możliwości) kupowanych od lokalnych hodowców?
To właśnie Happy Kitchen - położone w dzielnicy Hackney miejsce serwujące nie tylko lunche i obiady, ale też (ponoć) najzdrowsze i najmniej kaloryczne wypieki w całym Londynie!
To, że okolica jest modna można poznać po tym, że sąsiadem Happy Kitchen jest równie organiczne, ekologiczne i zdrowe E5 BAKEHOUSE.
Happy Kitchen to nie tylko stołówka, ale też delikatesy, gdzie można zaopatrzyć się w orzechy, ręcznie robioną granolę czy pozbawione glutenu i cukru brownies. Filozofią, która przyświeca założycielkom - przyjaciółkom od dziecka, jest bowiem zdrowe jedzenie dostępne dla każdego. W Happy Kitchen odbywają się więc również warsztaty gotowania i pieczenia czy wykłady o zdrowym stylu życia dla dzieci z pobliskich szkół.
Choć dań, napojów i słodyczy wydaje się na pozór mało, my spędziliśmy baardzo dużo czasu zastanawiając się co wybrać - wszystko wygląda tak samo dobrze, brzmi tak samo zdrowo i zachęca dość rozsądnymi cenami. Żałowaliśmy, że nie odwiedziliśmy Happy Kitchen w weekendy, kiedy kupić tam można naleśniki, ale z drugiej strony, żeby załapać się na coś ciepłego do jedzenia trzeba tu być ponoć jak najwcześniej i to w dzień powszedni.
W końcu zdecydowaliśmy się na zupę ze słodkich ziemniaków i pora, raspberry bakewell (ah, ten moj angielski) i domową lemoniadę. Wszystko było pyyycha (jak widać na zdjęciu nr 1), a w to, że ciastka robione są bez mąki i cukru naprawdę trudno uwierzyć.
Choć takie miejsca bywają zazwyczaj średnio, hm, przyjazne dla zwykłych śmiertelników (w torbie miałam trójpak zdecydowanie niewegańskich kinder bueno) to atmosfera w Happy Kitchen jest zdecydowanie miła (ZROBIŁAM MILION ZDJĘĆ, TO DOBRY DOWÓD) - ludzie przychodzą tu ze swoimi pieskami i dziecmi (hahaha, kolejność przypadkowa, dzieci było więcej niż piesków),których (dzieci, nie pieskow) rysunki można podziwiać na jednej ze ścian. Jeśli chcemy się dowiedzieć co można robić w Hackney albo kto najlepiej namaluje dla nas portret naszego domowego zwierzątka to to również dobre miejsce do zaczerpnięcia informacji. Ogólnie - polecam! (piękna końcówka)
HAPPY KITCHEN
393 Mentmore Terrace
E8 3PH
LONDON
piątek, 27 stycznia 2012
HALO
Jednym z ośmiuset milionów zadań, które musimy wykonać w tym semestrze na uczelni jest zrobienie teledysku do 90 sekundowego mash-upu dwóch piosenek. Wydaje się proste i przyjemnie - nie wtedy kiedy masz tylko 1,5 tygodniowy deadline. Mimo wszystko - to i tak lepsze od usiłowania znalezienia nowego trendu.
Zdecydowanym plusem tego zadania jest to, że całą pracę wykonujemy w grupach, które sami stworzyliśmy i mamy pełną wolność twórczą co do interpretacji naszego mash-upu, lokalizacji i post-produkcji.
Moja grupa wylosowała połączenie piosenek Beyonce i Paramore, jakich i z czego czerpaliśmy inspirację można zobaczyć na naszym grupowym (ykhym, ykhym, nie powiem kto odpowiadał za niego od początku do końca) TUMBLR, który musieliśmy założyć po to, żeby nasz wykładowca widział postęp naszych prac. Jako miejsce kręcenia wybraliśmy sąsiedztwo jednej z dziewczyn - położony we wschodnim Londynie Stoke Newington, a większość scen nakręciliśmy na cmentarzu, tym samym, który pojawił się w Back to Black Amy Winehouse.
Kiedy tylko teledysk będzie gotowy na pewno go tu pokażę, a póki co możecie zobaczyć trochę backstage'owych zdjęć!
Zdecydowanym plusem tego zadania jest to, że całą pracę wykonujemy w grupach, które sami stworzyliśmy i mamy pełną wolność twórczą co do interpretacji naszego mash-upu, lokalizacji i post-produkcji.
Moja grupa wylosowała połączenie piosenek Beyonce i Paramore, jakich i z czego czerpaliśmy inspirację można zobaczyć na naszym grupowym (ykhym, ykhym, nie powiem kto odpowiadał za niego od początku do końca) TUMBLR, który musieliśmy założyć po to, żeby nasz wykładowca widział postęp naszych prac. Jako miejsce kręcenia wybraliśmy sąsiedztwo jednej z dziewczyn - położony we wschodnim Londynie Stoke Newington, a większość scen nakręciliśmy na cmentarzu, tym samym, który pojawił się w Back to Black Amy Winehouse.
Kiedy tylko teledysk będzie gotowy na pewno go tu pokażę, a póki co możecie zobaczyć trochę backstage'owych zdjęć!
piątek, 20 stycznia 2012
Santa Maria
Jeżeli kiedykolwiek znajdziecie się w okolicach Ealing - szerzej znanej jako dzielnicy Polaków zastanawiających się jak wyciagnąć od Brytyjskiego rządu jeszcze więcej Benefitów, nie uciekajcie od razu! Pójdźcie, nieważne czy jesteście głodni czy nie, do Santa Maria - małej (ma tylko 16 miejsc!), pomalowanej na biało Neapolitańskiej pizzerii, żeby przekonać się jak naprawdę powinna smakować pizza - bez zbędnej ilości dodatków, masy sera i grubego na 2cm ciasta. Ale uwaga, wieczorami obowiązuje tam zasada - każdy z gości musi zamówić przynajmniej jedną pizzę, lista oczekujących jest bowiem zbyt długa, by ktoś zajmował jedno z cennych szesnastu miejsc jedząc tylko sałatkę.
Dla mnie to pod względem kulinarnym zaskoczenie miesiąca - nigdy nie spodziewałam się takiej dobrej pizzy w właśnie takiej lokalizacji. I chociaż miejsca jest faktycznie mało, to wczesnym popołudniem z łatwością można tam usiąść, a ceny zaczynają się już od 6 funtów za pizzę (jak na londyńskie warunki - MAŁO). Pozycji w menu nie ma zbyt wiele, ale dla osoby, która zawsze spędza pół godziny zastanawiając się nad tym jak pokonać w sobie chęć do zamówienia wszystkiego to kolejny plus. Gdyby to nie wystarczyło jako rekomendacja - Time Out London uznał Santa Marię za najlepszą pizzerię w Londynie, a w ruchu wszystko wygląda tak:
Dla mnie to pod względem kulinarnym zaskoczenie miesiąca - nigdy nie spodziewałam się takiej dobrej pizzy w właśnie takiej lokalizacji. I chociaż miejsca jest faktycznie mało, to wczesnym popołudniem z łatwością można tam usiąść, a ceny zaczynają się już od 6 funtów za pizzę (jak na londyńskie warunki - MAŁO). Pozycji w menu nie ma zbyt wiele, ale dla osoby, która zawsze spędza pół godziny zastanawiając się nad tym jak pokonać w sobie chęć do zamówienia wszystkiego to kolejny plus. Gdyby to nie wystarczyło jako rekomendacja - Time Out London uznał Santa Marię za najlepszą pizzerię w Londynie, a w ruchu wszystko wygląda tak:
Santa Maria Pizzeria from Fusion Media on Vimeo.
poniedziałek, 16 stycznia 2012
Blue Monday
Tak, wiem, nie dzieje się tu nic - ostatnio nie mam zbyt na to czasu, a jeśli mam wolny czas to nie robię nic aż tak godnego uwagi. Staram się oszczędzać pieniądze, żeby wakacje w pracy zrobić sobie już od marca i móc wrócić na chwilę do Polski podczas spring break, a dieta skutecznie ogranicza mi możliwość robienia zdjęć ładnych, słodkich rzeczy. Czasami jednak (kosztem nie pójścia na jedno z czterech godzinnych seminariów, zaczynają się o 9, kończą o 17, pomyślcie ile mam przerw i po co mam tyle siedzieć w szarym budynku na Oxford Street :() zdarza mi się wykroczyć poza dzienny limit >1000 kcal, poświęcić się! No cóż, zazwyczaj czuję się wtedy za głupio,żeby robić zdjęcia (tak było w meksykańskiej Wahace, która ma swoje restauracje w kilku miejscach w Londynie, polecam!), ale w moim ulubionym Breakfast Club mogę zrobić mały wyjątek. Smacznego!
Subskrybuj:
Posty (Atom)