poniedziałek, 31 października 2011

Los Tiburones

Muszę przyznać, że pomimo faktu, że spodziewałem się odrobiny odmienności po Hiszpanach, jest kilka rzeczy które mnie zaskoczyło. Już na samym początku przeżyłem niemiłą niespodziankę, gdy chciałem ugotować jeden z pierwszych obiadów. Po zakupach, przygotowaniach, myciu naczyń i takich tam rozbijam jajko a tam...


GOTOWANE! No kto by pomyślał, że jak kupię najtańszy sześciopak jajek to może mi się trafić taka niespodzianka. Patelnia nagrzana, kurczak już czeka, frytki coraz gorętsze a ja biedny z ugotowanym jajkiem ;c. Na dodatek, ja to nawet nie lubię jajek za bardzo. Niby wiem jak jest "gotowane" po hiszpańsku i w ogóle, ale jeszcze raz: no kto by się spodziewał? Na pewno nie ja.

Druga niemiła niespodzianka to fakt, że w każdym mieszkaniu jest szalony JUNKERS, który grzeje wodę i wygląda to tak, że można albo puścić z kranu wrzątek (naprawdę) albo lodowatą wodę niepodgrzaną nawet o pół stopnia. Gdy próbowaliśmy ustawić to urządzenie tak, żeby jakoś działało to zepsuło się zupełnie i czekaliśmy dwa tygodnie na wymianę. Nowy nie działa dużo lepiej, ale czasem można przez kilka sekund puścić ciepłą (nie gotującą się) wodę.

Trzecia niespodzianka to święto Las Fallas, które odbędzie się co prawda dopiero na wiosnę, ale już organizowane są pokazy kukieł i rzeźb, które w trakcie uroczystości zostaną spalone.



W sumie, każdy ze swoją kukłą może sobie zrobić co chce, ale przykro trochę jak pomyślę, że ktoś robi takie rzeźby i męczy się, żeby potem to spalić. O co w ogóle chodzi? Szaleni Hiszpanie.

Żeby nie było, że jestem taki zbulwersowany i tylko chodzę po Walencji i się wszystkiemu dziwię, pokażę Wam kilka teraz kilka fotek z wyjścia do oceanarium, które nie zbulwersowało mnie ani trochę. Podobało mi się nawet! Na początek tańczące kraby (no ok, na zdjęciu nie tańczą, ale uwierzcie że tańczyły):


Zaraz potem chwila grozy z ogrooomnym rekinem. Można nawet zapłacić za noc z rekinami i spać w tunelu pod ich akwarium!


Na koniec jednak sympatyczne tańce z delfinami, które lubi chyba każdy:



A jak ktoś nie lubi delfinów to specjalnie dla niego, pozostawiający dobre wrażenie, DINOZAUR:


Buziaki!

piątek, 28 października 2011

The PERFECT Friday

Jeeej, kolejny piątek, a to oznacza kolejny dzień pełen niesamowitych emocji i przeżyć (JASNE) - póki co odpoczywam, ale za dwie-trzy godziny czeka mnie impreza Halloweenowa American Apparel, na której ma być dwa tysiące ludzi (dobra, 1700) i która organizowana jest na Hackney = po drugiej stronie miasta. Mam nadzieję, że jakoś przeżyję i uda mi się wrócić do domu tak, żeby moja sobotnia praca od 15:30 do 22 nie była tylko i wyłącznie zasypianiem podczas odwieszania ciuchów i porządkowania porozrzucanych jeansów.

Zaplanowaliśmy sporo rzeczy na dzisiejszy dzień, więc trzeba go było zacząć od ogromnego śniadania, na które mieliśmy zamiar wydać większość pieniędzy, które mamy na ten tydzień (proszę, czeku z H&M, przyjdź jak najszybciej...). The Breakfast Club wydawał się idealnym miejscem - to londyńska sieciówka, która ma tu 4, hm, restauracje, a mnie w menu najbardziej skusiły naleśniki z bitą śmietaną, syropem klonowym i owocami za 5.80 (co jak na ceny śniadań w Londynie i porcję naleśników jaką dostałam jest niesamowitą okazją).


The Breakfast Club na Soho , czyli 25 minut od mojego domu autobusem.

Wiadomo co wybrałam - po tej porcji umarłam z przesłodzenia, serio.




Największą niespodzianką okazało się jednak inne połączenie - słodkie pancakes, jeszcze słodszy syrop klonowy, cukier puder i bekon. Przez większą część życia myślałam, że nienawidzę bekonu, a muszę przyznać, że miałam swój udział w zjedzeniu tej giga porcji :(.





Po zjedzeniu ogromnego śniadania i umarciu na chwilę, pojechaliśmy autobusem nad Tamizę (dokładnie miejsce, gdzie było dziś najwięcej turystów na świecie - Westminster Bridge ) i przeszliśmy się stamtąd do Tate Modern udawać, że jesteśmy mądrzy, alternatywni, itd., no i pójść jeszcze raz na wystawę Diane Arbus - jest CUDOWNA (i Diane i wystawa). Nie robilam żadnych foci, więc macie tylko widoczek sprzed Tate z widokiem na katedrę St Paul's. Huhuhu, deszczowy Londyn!




No i ostatni etap naszej podróży (ok, ostatnim była biblioteka,ale nie spodziewajcie się raczej obszernej relacji z tego wydarzenia) - Occupy London Stock Exchange są z nami od dłuższego czasu, a w środę robiłam o nich materiał na jedne z moich zajęć (postaram się wam go pokazać najszybciej jak to możliwe) i przez te dni protest stał się bardziej atrakcją turystyczną - chciałam pokazać to Konradowi, więc pochodziliśmy trochę wokół namiotów.




Wróciliśmy do domu, zjedliśmy spaghetti (mmm, normalne jedzenie, wreszcie!), a zaraz będę próbowała przyklejać sztuczne rzęsy (po raz kolejny pokonałam swoje uprzedzenia i trzeci raz w życiu weszłam do Poundland, yaaay!). Miłego weekendu! :*

piątek, 21 października 2011

Seagulls are scary

Kolejny piątek, kolejny jednodniowy weekend - nie narzekam, bo czas leci mi tu tak szybko, że zanim się obejrzę będą już święta i zasłużony, trzytygodniowy odpoczynek, pławienie się w jedzeniu, NALEŚNIKI, PIEROGI, OBIADY KTÓRYCH NIE MUSZĘ SAMA GOTOWAĆ i inne cuda. Póki co nie mam pieniędzy. W OGÓLE. Na całe szczęście mieszkamy w budynku, którego połowa to zwykłe mieszkania, a druga bed&breakfast z prawdziwego zdarzenia - dzięki uprzejmości opiekującej się budynkiem Ophelii z Filipin i tym, że nasza landlady jest tez całkiem spoko, możemy więc podkradać chleb, dżem, sok, ciastka, kawę, herbatę i płatki przeznaczone tak naprawdę dla hotelowych gości i nie umieramy z głodu, chociaż dieta składająca się tylko i wyłącznie z masła orzechowego i chleba nie wpłynie chyba zbyt dobrze na moją cerę (plus - mój chłopak schudł już na przykład jakieś 5kg, może i mi się uda dojść do rozmiaru 32!).

NO ALE!

Jak można spędzać wolne dni? Oczywiście, tylko w bibliotece przy wielkim, szarym budynku na Oxford Street (głowny kampus mojej uczelni, DZIĘKI BOGU, że tam nie studiuję, nienawidzę Oxford Street z całego serca), szukając materiałów do końcowego eseju z Introduction to Study in Higher Education, a później, próbując wrócić na piechotę do domu.

Gdyby nie to, że książka, którą znalazłam ważyła tonę, spacer z Oxford Street do mojego domu byłby przyjemny i raczej łatwy. Mieszkając w drugiej strefie zachodniego Londynu raczej wszędzie mam blisko (5 min do szkoły i 10 do pracy, JEST),no, może oprócz Brick Lane i City, ale połączenie komunikacyjne jest świetne (względy finansowe nie pozwoliły mi dziś pojechać na American Apparel flea market, największa porażka mojego życia). No ale, waga książki pozwoliła mi tylko na 20 minutowe przepychanie się przez Oxford Street, przejście Hyde Parku, dojście do Kensington gardens, minięcie pomnika Piotrusia Pana i wejście do autobusu gdzieś w okolicach Queensway. Uh. I tak zajęło mi to godzinę!


Hyde Park to zdecydowanie najnudniejszy park w Londynie - jest dobry na piknik, grę w piłkę, ale zdecydowanie bardziej wolę Holland czy Regent(z rozarium i zoo!). Mimo wszystko, udało mi się zrobić trochę zdjęć:











(czy tylko mnie przerażają mewy?)

sobota, 15 października 2011

Something for the weekend

Piątek to mój jedyny wolny dzień - to dość okropne, no ale co mam zrobić, skoro jestem biedną, pracującą Dagmarą. Niestety, wolne dni to nie czas na przyjemności - o 11 musiałam być już w Tate modern (drugi koniec miasta, yaaay!), żeby pójść z kilkoma osobami na wystawę, o której musimy zrobić prezentację. Zdjęcia Diane Arbus okazały się jednak bardzo ciekawe (ale o tym kiedy indziej), więc w sumie nie żałowałam, że musiałam wcześnie wstać, no i w miłym towarzystwie zawsze jest przyjemniej niż w pojedynkę :).





Później, jako że pilna ze mnie uczennica musiałam pojechać do głównego budynku naszej szkoły, który znajduje się w najgorszej lokalizacji świata - na Oxford Street (wieczna nienawiść...), żeby wypożyczyć sto tysięcy ważących tonę książek o Diane właśnie i dodatkowo, żeby już ostatecznie podkreślić fakt, że jestem pilna, dwie książki traktujące tylko i wyłącznie o pisaniu newsów po angielsku (moje zadanie na czwartek, brrr). No ale, po bieganiu z 15-sto kilogramowym obciążeniem na plecach (jak prawdziwa turystka/uczennica miałam ze sobą mój piękny plecak w kwiatki), czekała na mnie nagroda - piknik w hyde parku z okazji urodzin dziewczyny z mojego roku. Jako, że przedwczorajszy Evening Standard krzyczał z okładki: OBESITY CRISIS SOLVED: eat less! zjadłam tylko JEDNO ciastko. Możecie być ze mnie dumni.






No a to już dzisiejsze śniadanie - za 50 min przemienię się magicznie w sales advisora i będę nim aż do 20:30, a pogoda jest piękna, więc postanowiliśmy usiąść gdzieś na zewnątrz i przygotować się na ciężki dzień jedząc francuskie tosty, jajka na muffinach i croissanty. Srednio pasuje to do mojego nowego, zdrowego stylu życia, ale w końcu ŚNIADANIE ZAWSZE SIĘ SPALA, A JA JESTEM PRACOWNIKIEM FIZYCZNYM, więc...






Póki co lecę jeść obiad, a za 15 minut ubieram na siebie moją plakietkę i biegnę do drugiego największego centrum handlowego w Europie i śmierdzącego odświeżaczem powietrza o zapachu fiołków h&m'a. BUZIAKI!

czwartek, 13 października 2011

Kolumb odkrywa Amerykę

Wczoraj (12.10) w Hiszpanii świętowana była rocznica odkrycia Ameryki przez Kolumba, wszyscy mają wolne i można wybrać się na wycieczkę. Zwłaszcza, że pogoda była ładna i można było się pokąpać, poopalać i zobaczyć kilka turystycznych atrakcji. Jako że to tylko jeden dzień, otoczony ze wszystkich stron innymi przepełnionymi szkolnymi obowiązkami, musieliśmy znaleźć coś ładnego w pobliżu Walencji, a jednocześnie nad morzem, bo co to za wycieczka bez kąpieli i odpoczynku na plaży? Nie było jednak ciężko, wystarczy otworzyć google maps albo jakikolwiek przewodnik i można znaleźć kilkanaście takich miejsc w sekundę. Wybór padł na miasteczko Peñíscola, gdzie (ciekawostka historyczna!) znajduje się XIII-wieczny zamek templariuszy przemieniony potem przez Papa Lunę w pałac i siedzibę antypapieży. Sam pałac widać już z daleka, bowiem znajduje się na małym półwyspie (stąd nazwa miejscowości):


Trochę tu oszukałem, bo zdjęcie jest z drogi powrotnej, ale ciiiii. Gdy dotrze się na miejsce, pomijając ogroooomne odległości pomiędzy zamkiem a parkingami, trzeba wspiąć się na wielką pałacową górę. Po drodze jednak można oglądać widoki:


A także rozgniewanego Papa Lunę:


Czy słynny muszelkowy dom, który (niespodzianka) zrobiony jest z muszelek, a przynajmniej nimi oklejony:



Potem już tylko wejście na samą górę, skąd jest jeszcze ładniej i zejście wśród straganów ze wszystkim, od wypchanych zwierząt (ale chyba nie prawdziwych) do pistoletów strzelających gumkami-recepturkami. Następnie piknik w parku, trochę odpoczynku i w drogę powrotną do Walencji przez Park Narodowy Serra d'Irta. Widać go na obu wcześniejszych pejzażach. Atrakcją jest szutrowa droga (milion kilometrów) biegnąca tuż przy wybrzeżu, gdzie w każdym miejscu można się zatrzymać i pokąpać w morzu, z czego skorzystaliśmy. Widzieliśmy też opuszczoną wieżę:


Później, po kąpielach, odpoczywaniu, oglądaniu wieży na mapie odkryliśmy jeszcze jedną atrakcję, która znajduje się na naszej drodze - zamek w Sagunto. Sam zamek nie jest nawet zamkiem, a raczej resztką murów, ale zanim wspięliśmy się na zamkowe wzgórze, słońce zaczęło zachodzić i przynajmniej pooglądaliśmy widoki:


A po zachodzie, w egipskich ciemnościach, gdy widzieliśmy już tylko kształty otaczających nas gór, wróciliśmy do Walencji.


Tak oto skończyła się pierwsza wycieczka przez niezbadane drogi Hiszpanii. Będzie więcej, choćby w weekend. Trzeba korzystać ze słońca, póki można spać na plaży zamiast płacić za hostele. Buziaki.

piątek, 7 października 2011

Walencja - początki.

Ciężko było zabrać się za pisanie tego posta, ale chyba w końcu nadszedł czas na jakieś poważne decyzje, wielkie zmiany w moim życiu, więc hurra - zaczynam pisać na blogu. Na dodatek nie byle jakim, bo walencko-londyńskim; i chociaż fajnie się żyje nad hiszpańskim morzem, to jednak muszę przyznać, że całkiem dużo rzeczy jest smutnych i trudnych.

Na początku może warto napisać, że choć normalnie studiuję we Wrocławiu, pod koniec sierpnia wyjechałem na rok do Walencji na erasmusa.

Trzeba przyznać, że najlepiej w Hiszpanii to żyje się chyba meteorologom. Nawet teraz, ile trzeba mieć umiejętności, żeby codziennie sporządzać takie prognozy pogody?


Niestety, bardzo szybko okazało się, że ma to też swoje złe strony, bo trzeba przyznać, że niełatwo przyzwyczaić się do upałów, gdy w domu zostawiło się deszczowe, sierpniowe chmury i maksymalnie 15 stopni Celsjusza. Dlatego też pierwsze dwie walenckie godziny, spędzone na poszukiwaniu hostelu z całym życiowym dobytkiem na plecach póki co są najgorszym wspomnieniem mojego życia. Nawet pomimo entuzjastycznego powitania mnie przez bramy Walencji.


Później jednak było już tylko lepiej - nie tylko odnalazłem miejsce, gdzie miałem spędzić następne kilka dni, ale też po oddaniu się najbardziej hiszpańskiej z hiszpańskich czynności (siesta) w końcu się ochłodziło i mogłem zobaczyć jak wygląda Hiszpania, w której nigdy wcześniej nie byłem (wstyd).

Jak się okazało, był to idealny wybór dla każdej osoby, która lubi słońce, plażę i upały. Niestety, ja raczej opalam się na raczka i ogólnie umieram, gdy temperatura przekracza trzydzieści kilka stopni, więc przez pierwsze tygodnie toczyliśmy ze słońcem wielką walkę. Co więcej, to ja musiałem się chować i przemykać po zacienionych fragmentach uliczek niczym duch, ale chyba wygrałem, bo nadal żyję i wychodzenie z domu w upalne dni idzie mi coraz lepiej. Dzięki temu odwiedziłem kilka turystycznych atrakcji Walencji. Jak np. słynne drzwi do muzeum.


W międzyczasie, znalazłem mieszkanie, a także wspiąłem się na najwyższy punkt starego miasta - wieżę katedry, na którą prowadzi z milion schodków. Można za to stamtąd pooglądać trochę świata.


Ze zdjęć widać, że nie są to jedyne atrakcje Walencji, ale ja musiałem pilnie pojechać na kursy hiszpańskiego, gdzie uczyłem się całymi dniami jak poradzić sobie z późniejszą nauką termodynamiki czy budowy silników pojemnościowych, jeśli nie będę rozumiał zupełnie nic. Swoją drogą, okazało się że całkiem sporo trzeba się nachodzić do szkoły jak na bycie na erasmusie. Teraz jednak jestem już z powrotem i mam nadzieję, że znajdę czas na oglądanie delfinów czy górskie wędrówki w stylu włóczykija. To drugie może już za tydzień. Póki co smućcie się, że u Was jest zimno, a ja mogę codziennie chodzić nad morze. Jedyne co mogę dodać na pocieszenie to zdjęcie zrobione na kilka sekund przed tym jak Walencja strzela Chelsea gola w lidze mistrzów.



środa, 5 października 2011

Jak dostać się na studia w Wielkiej Brytanii?

Pierwsza notka na tym blogu miała być ciekawa i przepełniona obrazkami jedzenia, które sprawiłyby, że będziecie chorzy z zazdrości, zdjęciami ładnych chłopców w obcisłych spodniach (na moich poniedziałkowych zajęciach poznaliśmy termin, który idealnie podsumowuje ich w dwóch słowach: shoreditch gays)albo że nie wiem, wkleję chociaż znaleziony w google grafika obrazek big bena i będę udawać, że przesiaduję pod nim codziennie z przerwą na herbatę o piątej. Życie jest bardziej brutalne.

Odkąd dostałam się na London College of Fashion co chwilę ktoś pyta się mnie (ok, dostałam może trzy komentarze na blogu i jedną wiadomość na facebooku) jak dostać się na studia w Wielkiej Brytanii albo na LCF właśnie. Chcecie wiedzieć? No to skupcie się dobrze, a ja przedstawię wam moją drogę do ceglanego budynku na Lime Grove (obok jest polski fyzjer!!!!!).


Otóż.

Jeżeli myślicie o jakichkolwiek studiach w obrębie University of the Arts London (nieważne czy to London College of Communication, London College of Fashion, Saint Martin's czy któraś z innych szkół) najważniejsze będzie doświadczenie. Tyczy się to każdego kierunku, od dziennikarstwa zaczynając na fotografii kończąc (nawet nie myślcie o tym, by próbować aplikować na fotografię albo design bez skończonego foundation course czyli trwającego rok kursu wprowadzającego. Na niektórych polskich stronach można znaleźć informację, że warto jako foundation wpisać sobie kółko artystyczne w szkole, ale nie wiem czy to naprawdę pomoże).

Jeśli jesteście pewni, że do 15 stycznia (pierwszy deadline UCAS na składanie aplikacji) uda wam się zdobyć jakieś doświadczenie albo już je macie, pierwsze co musicie zrobić to zarejestrować się na UCASie. Rekrutacja na studia licencjackie (undergraduate) odbywa się tylko i wyłącznie przez ten system.





Nie będę się wdawała w techniczne detale, bo każdy z nas ma google, a nie jestem pierwszą Polką, która dostała się na studia w Wielkiej Brytanii, więc powiem tylko o najważniejszych rzeczach.

PERSONAL STATEMENT
- jest ABSOLUTNIE najważniejsze. Wskazówki dotyczące tego, jak napisać swoje statement znajdziecie wszędzie - poczynając od ucasa, przez brytyjskie i polskie strony. Jeśli ktokolwiek byłby chętny mam również swoje statement, które mogę wysłać mailem, ale tylko i wyłącznie dla przykładu - ucas automatycznie sprawdza wszystkie prace, patrząc czy nigdzie nie popełeniono plagiatu. Moja rada? Chwalcie się, bądźcie pewni siebie (jeśli to możliwe na piśmie), pokażcie że patrzycie szerzej, że wasze zainteresowania i codziennie aktywnści pokrywają się z kursem, który wybraliście.

REFERENCJE
Moje referencje napisała moja korepetytorka angielskiego, poprosić możecie o nie praktycznie każdego nauczyciela, który jest obeznany z internetem i językiem angielskim albo... poproście nauczyciela, żeby dał wam swój nr i adres, przedstawcie jak wygląda sytuacja, wymyślcie maila i napiszcie referencje sami. To trochę trudniejsza droga, no ale może komuś to pomoże.

IELTS Większość uczelni wymaga go na poziomie 6.5, czasem więcej lub mniej, zależy od kursu i szkoły. Pisałam go jakiś rok temu i udało mi się osiągnąć 8/9, więc NAPRAWDĘ NIE JEST TRUDNY. Strona British Council i google pomagają w przypadku jakichkolwiek wątpliwości.

Oprócz tego wypełnić musicie standardowe rzeczy - szkoła, praca, blablabla. Jako obywatel Unii Europejskiej traktowani jesteście prawie jak Brytyjczyk (jedynym wyjątkiem jest to,że kredyt studencki możecie wziąć tylko na spłatę czesnego, nie na życie), co w niektórych sytuacjach pomaga, a w innych zdecydowanie przeszkadza. Oraz zapłacić Ł15 opłaty za przetworzenie aplikacji.

Po kilku tygodniach (miesiącach?) czekania i 920392032 listach od UCASA uniwersytety odpowiadają na wasze oferty, zazwyczaj mają na to czas do 6 maja, ja wszystkie wstępne odpowiedzi dostałam do końca lutego. U mnie na samym końcu wygląda to tak:



1. Unsuccessful - uniwersytet odrzucił waszą aplikację (a wolałam studiować fashion pr;/), bo macie za mało doświadczenia, za niskie oceny ,itd.
2. Withdrawn - w tym przypadku wycofałam ofertę sama, bo okazało się, że przez przypadek wybrałam zły kurs
3. Conditional - z tym spotkacie się najczęściej. Conditional offer oznacza, że dostaniecie miejsce na wybranym kierunku jeśli spełnicie określone wymagania, czy to dotyczące matury czy ieltsa. ,,Declined" oznacza, że sama odrzuciłam ofertę
4. Znów wycofanie oferty - UCA miało ogromne problemy z odczytaniem mojego portfolio na flickR, wiec kiedy juz wiedzialam,ze dostalam sie na LCF po prostu odrzuciłam ofertę.
5. Unconditional - oznacza, że otrzymaliście miejsce i nie musicie spełniać żadnych warunków, po prostu. Firm to moje potwierdzenie, że chcę studiować.


Zanim jednak moja oferta przekształciła się z ,,interview invitation" na ,,unconditional" musiało upłynąć trochę czasu...

Na początku dostałam od London College of Fashion zaproszenie na interview, który w przypadku dziennikarstwa składa się z dwóch części - zadania pisemnego i wywiadu twarzą w twarz dla najlepszych. Nie oczekujcie, że jako, że jesteście z Polski LCF zlituje się nad wami i przeprowadzi wywiad przez telefon albo maila! Tak postępują tylko w przypadku studentów ze Stanów czy Japonii, którzy płacą za rok dziesięć razy więcej niż my i Brytyjczycy... Nie martwcie się jeśli data wywiadu nie będzie wam opowiadała - dostałam zaproszenie na 28 lutego, nie dość, że bilety były wtedy astronomicznie drogie to miałam jeszcze DRUGI ETAP OLIMPIADY Z EKONOMII (haha, smutne), więc napisałam maila o tym, że widzę swoje szanse w tym największym konkursie w Polsce (oj, zmyślajcie) i przesunęli mi wywiad na 23 marca. O wieele lepiej.



Ok, a więc jesteście już w budynku na Lime Grove. Czekacie na wywiad i zadanie pisemne. Jakich tematów oczekujecie? Ja zapamiętałam z listy pięciu te:

1. Jak grupa 20 dziennikarzy BBC może zmienić świat? Odnieś się do sytuacji w Libii i innych arabskich krajach przeżywających rewolucję.
2. Czy pojawienie się twittera zmieniło świat mediów?
3. Czy Kate Middleton powinna podążyć ścieżką wytyczoną przez Dianę czy może bycie Dianą nr 2 odbije się źle na jej wizerunku?

Praktycznie zero mody. 600 słów. 50 minut, ale robi się lepiej, bo jest i zadanie drugie, już prostsze. Musiałam napisać 200 słów na temat tego, skąd czerpię moje informacje na temat mody.

Dwie godziny czekania, chodzenia po znajdującym się 10 minut od szkoły ogromnym centrum handlowym Westfield albo siedzenia w parku i wszyscy idą do pokoju, w którym prowadzące kurs ogłaszają wyniki. Żeby przejść dalej trzeba uzyskać minimum 50%, co wcale nie jest takie proste - dużo osób nie dostało się do drugiego etapu.

Na czym polega drugi etap? To 15 minutowa rozmowa, podczas której prowadzące kurs (albo wykładowcy, zależy na kogo się trafi) zadają Ci 7 pytań.

1. Jak możesz zrealizować się studiując ten kierunek? Co cię tu zaprowadziło?
2. Gdybyś miał(a) przygotować artykuł na temat określonego trendu, gdzie szukał(a)byś informacji?
3. Które medium jest najpotężniejsze - telewizja? Prasa? Internet? Dlaczego?
4. Kto w świecie mody jest obecnie najbardziej wpływowy? Dlaczego?
5. Który z twórców mody jest twoim ulubionym? Dlaczego?
6. Gdybyś miał(a) szansę przeprowadzić wywiad z jedną, wybraną osobą z przemysłu modowego, kogo byś wybrał(a)?
7. Jaka jest twoja wymarzona praca w branży modowej?

Po wywiadzie idziesz grzecznie do hotelu, wracasz do Polski i czekasz. Zazwyczaj uniwersytet odpowiada w ciągu 14 dni, ja dostałam moją odpowiedź w 3 - była to conditional offer, ale jedynym warunkiem było zdanie przeze mnie matury. No cóż, zdałam ją i w związku z tym, mam jutro o 10 wykład z Teeline, więc wolę spędzić następne pół godziny pisząc arabskie hieroglify, a nie notkę na blogu. Ale spoko- macie pytania, piszcie!