piątek, 7 października 2011

Walencja - początki.

Ciężko było zabrać się za pisanie tego posta, ale chyba w końcu nadszedł czas na jakieś poważne decyzje, wielkie zmiany w moim życiu, więc hurra - zaczynam pisać na blogu. Na dodatek nie byle jakim, bo walencko-londyńskim; i chociaż fajnie się żyje nad hiszpańskim morzem, to jednak muszę przyznać, że całkiem dużo rzeczy jest smutnych i trudnych.

Na początku może warto napisać, że choć normalnie studiuję we Wrocławiu, pod koniec sierpnia wyjechałem na rok do Walencji na erasmusa.

Trzeba przyznać, że najlepiej w Hiszpanii to żyje się chyba meteorologom. Nawet teraz, ile trzeba mieć umiejętności, żeby codziennie sporządzać takie prognozy pogody?


Niestety, bardzo szybko okazało się, że ma to też swoje złe strony, bo trzeba przyznać, że niełatwo przyzwyczaić się do upałów, gdy w domu zostawiło się deszczowe, sierpniowe chmury i maksymalnie 15 stopni Celsjusza. Dlatego też pierwsze dwie walenckie godziny, spędzone na poszukiwaniu hostelu z całym życiowym dobytkiem na plecach póki co są najgorszym wspomnieniem mojego życia. Nawet pomimo entuzjastycznego powitania mnie przez bramy Walencji.


Później jednak było już tylko lepiej - nie tylko odnalazłem miejsce, gdzie miałem spędzić następne kilka dni, ale też po oddaniu się najbardziej hiszpańskiej z hiszpańskich czynności (siesta) w końcu się ochłodziło i mogłem zobaczyć jak wygląda Hiszpania, w której nigdy wcześniej nie byłem (wstyd).

Jak się okazało, był to idealny wybór dla każdej osoby, która lubi słońce, plażę i upały. Niestety, ja raczej opalam się na raczka i ogólnie umieram, gdy temperatura przekracza trzydzieści kilka stopni, więc przez pierwsze tygodnie toczyliśmy ze słońcem wielką walkę. Co więcej, to ja musiałem się chować i przemykać po zacienionych fragmentach uliczek niczym duch, ale chyba wygrałem, bo nadal żyję i wychodzenie z domu w upalne dni idzie mi coraz lepiej. Dzięki temu odwiedziłem kilka turystycznych atrakcji Walencji. Jak np. słynne drzwi do muzeum.


W międzyczasie, znalazłem mieszkanie, a także wspiąłem się na najwyższy punkt starego miasta - wieżę katedry, na którą prowadzi z milion schodków. Można za to stamtąd pooglądać trochę świata.


Ze zdjęć widać, że nie są to jedyne atrakcje Walencji, ale ja musiałem pilnie pojechać na kursy hiszpańskiego, gdzie uczyłem się całymi dniami jak poradzić sobie z późniejszą nauką termodynamiki czy budowy silników pojemnościowych, jeśli nie będę rozumiał zupełnie nic. Swoją drogą, okazało się że całkiem sporo trzeba się nachodzić do szkoły jak na bycie na erasmusie. Teraz jednak jestem już z powrotem i mam nadzieję, że znajdę czas na oglądanie delfinów czy górskie wędrówki w stylu włóczykija. To drugie może już za tydzień. Póki co smućcie się, że u Was jest zimno, a ja mogę codziennie chodzić nad morze. Jedyne co mogę dodać na pocieszenie to zdjęcie zrobione na kilka sekund przed tym jak Walencja strzela Chelsea gola w lidze mistrzów.



2 komentarze:

  1. super blog !
    chciałabym więcej

    pozdrawiam
    agatha
    modeforme.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam wrazenie, ze kazdy kto wraca z erasmusa to zapomina gdzies w tych opowiesciach wspomniec o nauce.
    Mnie tez zaskoczyla ilosc zadan jakie mam do zrobienia, po tym jak nasluchalam sie 'uczyc? na erasmusie? no co ty.' ;)
    albo to tylko scisle kierunki, a reszta pierdzi w stolek ;)

    OdpowiedzUsuń